wtorek, 17 marca 2015

Rozdział 2 - Let me go



Obudziłem się w zupełnie nieznanym mi miejscu.  Ściany pomalowane były na czarno, w oknie wisiały ciemne zasłony, lekko tylko rozchylone, żeby wpuszczały odrobinę światła do pomieszczenia.  Przez tę szparę zdołałem dojrzeć kraty.  No pięknie, wyglądało na to, że rzeczywiście zostałem porwany i w tym momencie znajduję się w rezydencji Bama Margery.  Cholera.  Sytuacja nie przedstawiała się wesoło, ale przynajmniej nadal żyłem, a to było najważniejsze.
Spróbowałem podnieść się z łóżka, żeby odsłonić okno i rozejrzeć się dokładniej, lecz zaraz padłem z powrotem, bo potwornie zakręciło mi się w głowie.  Odczekałem chwilę i spróbowałem znowu, tym razem z właściwym skutkiem.  Widok za oknem nie był mi znajomy, jakieś pole i drzewa w tle.  Przyjrzałem się więc kratom.  Pieprzone były zrobione z jakiegoś twardego i kompletnie nie do ruszenia materiału.  Szlag.
W momencie, w którym odwróciłem się, by zbadać drzwi, te otworzyły się i wszedł przez nie sprawca mojego nieszczęścia.
- Witaj, Brandon – odezwał się, delikatnie się uśmiechając.
- Nawet do mnie nie podchodź, Margera, bo pożałujesz – wysyczałem, patrząc na niego wrogo.
- Nie denerwuj się tak, mój drogi, złość piękności szkodzi – przegiął.  Napędzany wściekłością, podbiegłem i przygwoździłem go do ściany.
- Nie licz na to, szmaciarzu, że przeciągniesz mnie na swoją stronę – powiedziałem powoli, cedząc przez zęby każde słowo.  – Jeżeli sam się stąd nie wydostanę, to moja siostra mnie stąd wyciągnie, możesz być tego pewien.
Ledwo zdążyłem to powiedzieć, a znalazłem się znów na łóżku, tym razem jednak przytrzymywany za nadgarstki przez Bama.
- Nie bój się, Novak, nie porwałem cię po to, żeby zrobić z ciebie mojego sojusznika – wyszeptał mi prosto do ucha.  Jego ciepły, wbrew pozorom, oddech wywołał u mnie dziwne drżenie.  Nie, to nie był strach, coś jakby… Podniecenie?  Kurwa, niech ja tylko dorwę coś ostrego w swoje ręce, zapłaci mi za to.
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć jakie są twoje intencje, chcę tylko, żebyś mnie stąd dobrowolnie wypuścił, a może nic się nie stanie.
- Nigdy.  Zostaniesz tu na zawsze, zacznij się przygotowywać do wieczności – wybawienie przyszło zupełnie niespodziewanie.  Do pokoju wszedł brat Bama, Jess.  Chwała mu za to.
- Bam, zajmij się Dico, bo znowu maltretuje jakąś laskę – powiedział lekko znudzonym tonem.  – Szlag mnie zaraz jasny trafi, jak dalej będę słuchał tych krzyków.
Poirytowany Margera puścił mnie i, z niemałą złością, bez słowa opuścił pomieszczenie.
- Mam nadzieję, że z miesiąc wytrzymasz – powiedział Jess, opierając się o zamknięte drzwi.
- Niby czemu miesiąc? – spytałem, rozcierając nadgarstki.
- Bo twoja siostra raczej szybciej nie ogarnie kompanii.
- Czekaj, powtórz – zaciekawił mnie tym.
- Ostrzegłem ją, że sama z wilkołakami raczej nie podoła mojemu bratu i tym dwóm pojebańcom.  Wydaje mi się, że dotarło do niej, że musi zebrać kilka osób i zaplanować całą akcję.  Jest chyba na tyle obrotna, że wyrobi się w miesiąc, nie?
- Zaraz.  Mam rozumieć, że nie trzymasz z bratem?
- Ja nie trzymam z nikim.  Staram się być neutralny.  Po prostu dałem twojej siostrze dobrą radę, dalej musi sama myśleć.  Nie mam ochoty się w to mieszać.
- Czyli jednak przekazałeś jej moją wiadomość.  Szczerze powiedziawszy, nie liczyłem na to.  Zwłaszcza po tym, jak sam mnie uśpiłeś w tym magazynie.
- Zrobiłem to dlatego właśnie, żeby móc poinformować Ellie o twoich słowach.  Gdyby to któryś z chłopaków miał się tobą zająć, to byłoby zupełnie inaczej.
- Ale skoro jej przekazałeś wiadomość, to dlaczego ma zbierać ludzi i mnie ratować, skoro powiedziałem, że ma całą sprawę zostawić w spokoju?
- Skoro tak, to czemu straszyłeś Bama swoją siostrą?
Okej, faktycznie, chyba nieźle pogmatwałem sytuację.  Sam powoli przestawałem to ogarniać, mimo, że nie minęło wiele czasu.  Musiałem zostać sam i zastanowić się nad wszystkim.
- Dobra, Jess.  Wszystko się zdrowo pojebało.  Możesz zostawić mnie w spokoju?  I najlepiej trzymać też z dala ode mnie swojego brata, przynajmniej przez parę godzin.  Muszę pomyśleć.
- Spoko, zrobię co w mojej mocy – powiedział Jess i wyszedł z pokoju.  Niech to szlag, Ellie, nawet nie próbuj mnie ratować, dam sobie radę, do cholery.
 
Dwa dni później, na razie pogodzona z losem, musiałam zająć się zakupami.  Faceci, jak to zwykle bywa, woleli siedzieć przed telewizorem i napierdzielać w Fifę, niż wziąć się za prace domowe.  Szczerze powiedziawszy, też bym posiedziała i pograła na konsoli, ale nie jestem wampirem i żywię się normalnym jedzeniem, więc zaopatrzywszy się w odpowiednią ilość pieniędzy wyruszyłam do supermarketu.
Wbrew pozorom, wcale długo mi się nie zeszło, z czego byłam niesamowicie zadowolona.  Niestety, nie wszystko w życiu jest piękne i cudowne – moje ręce przypominały dłonie człowieka słonia.  Dwie wielkie plastikowe narośle wypełnione żarciem zwisały mi przy kolanach, ciągle się o nie obijając.  Waga zakupów mi nie przeszkadzała, gorzej z ich mobilnością.
Miałam jednak farta.  Po przejściu zaledwie paru metrów spotkałam kumpla chłopaków, Kerry’ego Getza.  Oprócz tego, że zajebisty z niego skater, to jeszcze porządny facet.  Kiedy mnie zobaczył, od razu podszedł z uśmiechem.
- Hej, Ellie – przywitał się, machając mi dłonią przed oczami.
- Cześć, Getz – odparłam, z ciężkim westchnieniem stawiając torby na ziemi.
- Słyszałem na mieście co się stało.  Cholera, znam Margerę tyle lat i nie wiedziałem, że aż taki z niego skurwysyn.  Musi ci być teraz ciężko.
- Owszem, nie jest lekko, ale staram się o tym ciągle nie myśleć, muszę się skupić bardziej na układaniu planu odbicia Brandona.  A tym akurat momencie muszę donieść to dziadostwo do domu i coś upichcić, bo znowu chłopaki będą zamawiać pizzę.
- Jak chcesz to mogę ci pomóc, szybciej będzie – zaproponował Kerry.  – Przy okazji spotkam się z tymi idiotami, dawno ich nie widziałem.
- To łap się za te trzy, o tu – wskazałam – i chodź.  Załapiesz się na obiad.
Widok trzech facetów dziko szamających spaghetti zrobił mi dzień.  Od samego patrzenia na nich było mi wesoło, a ich żarty wywoływały jeszcze większy uśmiech na mojej twarzy.  Z tego wszystkiego całkowicie zapomniałam o całej sprawie porwania.
Po skończonym obiedzie zadekowaliśmy się w salonie, każdy z butelką piwa.
- Jak tam w ogóle, Kerry, idzie budowa twojego skateparku? – spytałam, wciskając się głębiej w fotel.
- Już niedługo koniec.  Teraz tylko dopracowują szczegóły i zajmują się graffiti, dwa tygodnie i będzie wielkie otwarcie – odpowiedział, obracając w dłoniach butelkę.
- To dlatego tyle czasu się nie odzywałeś – powiedział Rake.  – Mam nadzieję, że to otwarcie będzie oficjalne, wiesz, jakaś impreza czy coś…
- Jasne, stary.  Mamy w planach z Glombem zorganizować wielkie party dla wszystkich, którzy przyjdą.  Browara będzie w bród i zaprosiliśmy jeszcze lokalną skate punkową kapelę, więc będzie naprawdę w dechę.
- Właśnie, a jak tam ci się z Timem układa?  Słyszałam, że podobno mieliście kryzys – odezwałam się po chwili.
- A kto ci to powiedział?  Nie przypominam sobie bynajmniej, żeby coś było między nami nie tak.  Ostatnio mieliśmy nawet rocznicę, była najlepsza, jaką mogłem sobie wyobrazić.
- Co robiliście? – spytałam z ciekawością.
- Nic specjalnego.
- To znaczy?
- Z samego rana zabrał mnie do największego i najbardziej zajebistego skateparku w Europie, a potem do kozackiego zamku gdzieś we Francji, zorganizował wspaniałą kolację, a dalej sobie dopowiedzcie, zboczeńcy.
Zaśmialiśmy się wszyscy.  W tym momencie już kompletnie nie myślałam o tym, co spotkało mojego brata.  Tak po prawdzie może nie powinnam o tym całkowicie zapominać, ale w tym momencie to chyba było najlepsze dla mojego zdrowia psychicznego.
- Getz, weź ty nas poinformuj, jak już będziesz ozdabiać ten swój skatepark, to złapiemy po puszeczce sprayu i podpiszemy się tam – powiedziałam i puściłam Kerry’emu oczko.  – Przecież nie może nas tam… - nie dokończyłam, bo usłyszałam dzwonek telefonu.  Lekko zaniepokojona odebrałam.  Po krótkiej chwili rozmowy rozłączyłam się i ciężko westchnęłam.
- Kuurwa, chłopaki, jakieś ogniki szaleją na przedmieściach, musimy ruszyć dupy w troki i się tam wybrać.
- Jeeny, czemu? – zajęczał Raab, przedłużając głoski.
- No nie mamy wyjścia.  Podobno trzy patałachy robią niezły burdel na osiedlu.  Getz, umiesz strzelać? – rzuciłam do osłupiałego faceta, podnosząc się z fotela.
- Chyba tak… - odpowiedział niepewnie.
- To w takim razie dajcie mu strzelbę i lecimy, bo nam tam armagedon zrobią.
Dziesięć minut później całą czwórką znaleźliśmy się na miejscu.  Faktycznie, trzy żywiołaki ognia popylały po ulicy, podpalając drzewa i strzelając do ludzi fireballami.  Nie wyglądało na to, że nas zauważyli.  Zanim jednak zdążyłam się odezwać, Getz już załatwił jednego, strzelając mu w plecy wodnym pociskiem.  Wtedy nas wyczaili.  Rozbiegliśmy się, próbując gdzieś się schować, niestety, Kerry’emu się nie udało – oberwał ognistą kulą prosto w klatkę piersiową, co definitywnie wyeliminowało go z dalszej walki.  Wkurzyłam się niesamowicie i wychyliłam się z ukrycia, żeby ustrzelić drugiego, jednak chybiłam.  Nasi wrogowie nie musieli się do nas zbliżać, żeby zrobić nam krzywdę.  Jeden z żywiołaków strumieniem lawy w kilka sekund stopił auto, za którym chował się Raab, a drugi, zanim udało mi się przeładować broń, a Rake’owi strzelić, odrzucił Himselfa płomiennym wirem kilka metrów dalej.
Nie mogłam na to patrzeć.   Po umieszczeniu pocisku w lufie szybko wyskoczyłam zza drzewa, przebiegłam kawałek, unikając lecących w moją stronę płomieni i unicestwiłam kolejnego przeciwnika.  W tym samym momencie straciłam Rake’a  i sama dostałam w ramię, lekko zdezorientowana wydarzeniami.
Teraz będąc już naprawdę wściekła, wyciągnęłam z plecaka naładowany miotacz wody.  Zdeterminowana, pomimo potwornego bólu w prawym ramieniu, wyszłam na spotkanie z potworem.  Stanęłam kilka metrów od niego, patrząc mu hardo w oczy.  Ten tylko wykrzywił się złośliwie i cisnął we mnie serią fireballi.  Udało mi się uniknąć wszystkich pocisków i zbliżyć do żywiołaka na tyle, że mogłam go potraktować z miotacza.  Połowa magazynka jednak napotkała powietrze, omijając ognika.  Na szczęście druga połowa trafiła prosto w jego plecy, co go trochę osłabiło.  Szybko dobyłam strzelby, lecz dosłownie chwilę przed naciśnięciem spustu lawa doszczętnie ją rozpuściła.
Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie.  Nie miałam już żadnej broni, oprócz kilku pocisków do strzelby, a przeciwnik nie zamierzał się poddawać i chyba się zregenerował.  Myśląc tylko o tym, by zabić sukinkota i uleczyć chłopaków, rzuciłam się na żywiołaka, ciskając w niego fiolkami z wodą.  Bezskutecznie.  Ani jeden pocisk nie sięgnął celu, a ja nagle zawisłam jakieś dwa metry nad ziemią, w dodatku duszona przez ognistą obręcz.
„Cholera”, pomyślałam.  „Nigdy nie sądziłam, że umrę w ten sposób.  Brandon, przepraszam”, z tą myślą powoli zaczęłam żegnać się z życiem, drugi raz w tym tygodniu.
I znowu śmierć nie zdążyła się ze mną przywitać, bo nacisk na moją szyję osłabł, a ja znalazłam się na ziemi.  Chwilę później głowa żywiołaka została dosłownie zmieciona przez silny strumień wody, a jego ciało zniknęło, zostawiając po sobie gorące powietrze.  Jak przez mgłę ujrzałam znowu tajemniczego chłopaka, który znów mnie uratował.  Z ledwością podniosłam się i chciałam się odezwać, ale chłopak nagle rozpłynął się.
Jedyne co mogłam w tej chwili zrobić, to zapakować chłopaków do auta i pojechać do domu, żeby wrzucić ich do wody i osłabić w ten sposób działanie ognia.


Dobra, więc wrzuciłam drugi rozdział :D
Pierdoliłam się z nim dużo czasu, bo mi się chronologicznie nic nie zgadzało i chyba nawet do końca tego dobrze nie poprawiłam;/
W każdym razie mam wielką nadzieję, że jednak wyszło okej i się podoba wszystkim, którzy to ewentualnie przeczytają :D

sobota, 21 lutego 2015

Rozdział 1 - Keep her away from us


- Padnij! – usłyszałam krzyk brata.  Szybko się uchyliłam i pół sekundy później nad moją głową przeleciał kołek, który wbił się prosto w serce wampira stojącego przede mną.  Po chwili potwór, przy akompaniamencie wrzasków, spłonął i umarł już na poważnie.  Uśmiechnęłam się i wstałam z kucek.
- Dobra robota, Bran – powiedziałam, odwracając się.  – To co, pizza, piwo i jakaś dobra napierdalanka?
- Jasne – odparł ze śmiechem.  – Ale tym razem ja wybieram.  Nie mam ochoty znów oglądać kolejnego filmu z Dolphem Lundgrenem.
- Czego chcesz, fajnie ludziom pyski oklepuje – udałam obrażoną.  – Chodźmy stąd, jestem cholernie zmęczona.
Zatem ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.  Nie zdążyliśmy jednak przejść choćby pięciu metrów, kiedy wyczuliśmy obecność wampirów.  Zanim zareagowałam, Bran nagle zniknął mi z pola widzenia.  Obróciłam się na pięcie i ujrzałam pieprzonego Bama Margerę, stojącego na dachu jednego z baraków i trzymającego mocno Brandona.
- Puść go, sukinsynu! – wrzasnęłam i sięgnęłam po strzelbę, ale w ciągu sekundy leżałam na ziemi, przygnieciona przez jednego z jego kumpli.
- Pożegnaj się z braciszkiem teraz, bo już więcej go nie zobaczysz – usłyszałam głos potwora.
- Nie licz na to, że ci odpuszczę! – wykrzyczałam, próbując wyrwać się z uścisku krwiopijcy.  Bezskutecznie.  W mgnieniu oka Margera zniknął, porywając mojego brata, a ja znalazłam się w beznadziejnej sytuacji.
- Najpierw utnę ci te smukłe paluszki, a potem się zobaczy – wysyczał trzymający mnie wampir.  W tym samym momencie nagle zostałam oswobodzona.  Szybko się podniosłam i drżącymi rękami próbowałam chwycić strzelbę.  Minęła jednak chwila i wampira już nie było.
- Hej, Ellie, wszystko okej? – spytał Raab, podchodząc do mnie.  Zaraz za nim stał Rake.
- Oczywiście! – burknęłam ironicznie.  – Wcześniej się nie dało?!
- Wybacz, ale dopiero co zauważyliśmy, że coś jest nie tak.  Naprawdę nie mogliśmy przybyć wcześniej.
- Stary, kurwa, wampiry porwały mi brata! – wrzasnęłam, intensywnie wymachując rękami.  Zaraz jednak cała energia ze mnie odpłynęła.
- Wsiadaj – odezwał się Yohn, już przemieniony.  Nie znoszę jazdy na wilkołaku, ale teraz nie miałam innego wyjścia.  Wdrapałam się na plecy Rake’a i ruszyliśmy.

- Dobra, chłopaki.  Trzeba go jakoś odbić – zaczęłam, kiedy dotarliśmy do domu i rozsiedliśmy się w salonie z piwem.
- Dobrze powiedziane, „jakoś” – mruknął Raab.  – Nie mamy najmniejszych szans w starciu z Bamem i jego ekipą.  Wiem to, bo przecież sam kiedyś do niej należałem.  Oni może nie są jakimiś mega starymi i wypasionymi wampirami, jednak są zajebiście trudni do pokonania.  O ile Bam czy Ryan zabiją cię od razu, o tyle Dico będzie cię maltretował do upadłego. To psychopata, Ellie.
- No i co z tego?  Nie mogę pozwolić, żeby Brandon był ich zabawką, rozumiesz?  Nie po to dbałam o niego w Baltimore, żeby wyszedł z nałogu, żeby teraz dać go jako przystawkę bandzie krwiopijców.  Chociaż może gdyby dalej ćpał, żaden palant by go nie zechciał.
- Gdyby nadal ćpał – odezwał się Rake – to pewnie teraz byś już nie miała żadnej rodziny.  Poza tym, Himself, Jess się wyłamuje.  Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy mogli przeciągnąć go na naszą stronę, a kto, jeśli nie on, zna słabe strony Bama?  Idę o zakład, że za parę tygodni przylezie do nas z błaganiem, żebyśmy go przyjęli i schowali przed zemstą.  Nie oszukujmy się, Jess nie jest skurwysynem.
- Nawet jeśli – odparł Raab – to co jeżeli jednak nie stanie się naszym sprzymierzeńcem?  Mamy sami próbować odzyskać Novaka?  To nie ma najmniejszego sensu, oni nas zabiją.
- Jakbyś nie zauważył, to zawsze znajdzie się ktoś kto nam pomoże, nie?
- No właśnie nie.  Wszyscy się boją Margery.  Fama głosi, że zabił własnych rodziców.  Wiesz, że to on przemienił Jessa.  Skoro tak, to czemu nie mógł przemienić swoich starych?
- Czepiasz się, Chris.  To nie jest potwierdzone, ani jeden, ani drugi nigdy nas nie wprowadzali w swoją historię, więc chyba nie masz po co się na ten temat wypowiadać.
- Przestańcie, proszę – powiedziałam cicho.  Chłopaki popatrzyli na mnie z troską.
- Idź spać, Ellie.  Jutro się nad tym zastanowimy – ton głosu Raaba był stanowczy.  Chcąc nie chcąc wstałam i poszłam do swojego pokoju.  Po zamknięciu drzwi od razu rzuciłam się na łóżko i rozpłakałam.  Nie wiem nawet kiedy zasnęłam.

Jakiś czas później obudziłam się.  Nie znałam godziny, ale chyba zaczynało świtać.  W każdym razie, po przekręceniu się na plecy, napotkałam uważne spojrzenie Jessa Margery.  Przestraszyłam się, bo nie miałam przy sobie żadnej broni.  Wycofałam się jak mogłam najbliżej wezgłowia.
- Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy – odezwał się po chwili.
- Skąd mogę to wiedzieć?
- Przynoszę ci wiadomość od Brandona.
Jasna cholera, no tego się nie spodziewałam.  Odrobinę się rozluźniłam, ale nadal byłam nieufna w stosunku do gościa.
- Wiadomość?  To znaczy?
- Twój brat kazał ci powiedzieć, że wszystko jest w porządku i żebyś nie próbowała go ratować.
- Co?!  Czy on do reszty oszalał?!
- Ma rację.  Jeśli nie chcesz umrzeć radzę ci trzymać się od nas z daleka – po tych słowach drzwi pokoju się otworzyły i stanęli w nich Raab i Rake, wyraźnie niezadowoleni wizytą wampira.
- Czego tu szukasz, palancie? – odezwał się Raab, patrząc wrogo na Jessa.
- Próbuję przekonać waszą przyjaciółkę, żeby nie rzucała się z motyką na słońce.
- Od kiedy to jesteś taki humanitarny, co?
- Dobrze wiesz, że nie lubię mordować dla przyjemności, Chris.  Ja tu jestem tylko w roli posłańca.  Przekazałem wiadomość, więc stąd spadam.  Trzymajcie ją z daleka od Castle Bam – powiedział wampir i wyskoczył przez otwarte okno.  Nadal byłam lekko zdziwiona, więc nie ruszyłam się z miejsca, nie mogąc ogarnąć sytuacji.
- Zrobił ci coś? – spytał Yohn, siadając obok mnie na łóżku.
- Nie… - mruknęłam.  – Powiedział tylko, że Bran ma się dobrze, a resztę słyszeliście.
- Jak raz koleś zachował się w porządku.  Coś mam wrażenie, że nie będziemy musieli długo czekać na nowego pogromcę.
- Tak, oczywiście, jasne.  A możecie sobie stąd iść?  Chcę spać.
- Możemy, chodź, Raab – oznajmił Rake i po chwili obaj wyszli, a ja zostałam sama z kołatającymi się w mojej głowie myślami.

Następnego dnia wstałam potwornie późno, właściwie to na obiad.  Kiedy weszłam do kuchni chłopaki właśnie kończyli jeść.
- Dzień dobry, panienko – zaśmiał się Raab znad talerza.
- Dla kogo dobry, dla tego dobry – mruknęłam i zajrzałam do garnka stojącego na kuchence.  Jego zawartość niczego mi nie przypominała, ale chyba dało się tam zauważyć ryż.
- Co to jest? – spytałam, wyciągając z szafki talerz i zanurzając łyżkę w dziwnej brei.
- Ryż plus to co było w lodówce – odparł Rake, stając przy zlewie.
- Widzę, że jak ja nie ugotuję obiadu, to nic sensownego do żarcia nie będzie – zażartowałam, siadając przy stole.  Lekko zaniepokojona podniosłam do ust widelec z tym czymś.  Okazało się, że całkiem nieźle wyszło.
- Który gotował?
- Ja – Himself wypiął dumnie pierś, przez co prawie udusiłam się ze śmiechu.  – Ale widzę, że panience humor wrócił.
- No wiesz, przespałam się z tym, dosyć długo jak widać i doszłam do wniosku, że chyba faktycznie nie ma co teraz się rzucać.  Musimy ułożyć dobry plan, uzbroić się i zwerbować jeszcze kilka osób, bo tak we trójkę to sobie tylko biedy napytamy.
- No proszę, kto by pomyślał, że nasza Ellie Novak, laska z ADHD będzie w stanie się opanować – powiedział Yohn, co mnie odrobinę wnerwiło, ale tylko odrobinę.

Nie dane nam było jednak odpocząć i zastanowić się w spokoju, bo musieliśmy lecieć w miasto.  Znowu jakiś nienormalny krwiopijca zaczął odwalać i mordować na potęgę.  Niezbyt ucieszeni, ale świadomi naszego obowiązku pogromcy potworów zabraliśmy broń i udaliśmy się na miejsce wezwania.
- Czekajcie, gdzie jest ten wampir? – rozejrzałam się dookoła, ale jak na złość nigdzie nie było go widać, mimo, że czułam szmaciarza na kilometr.  – Coś mi tu nie pasuje.
Ledwie to powiedziałam, a zostałam przyparta do ściany pobliskiego budynku przez nikogo innego jak Bama Margerę.
- Ty skurwielu – wysyczałam, wściekła.  – Nie daruję ci tego.
Wampir zaśmiał się szyderczo.
- Jesteś tylko małą, zagubioną dziewczynką, która bez pomocy przyjaciół nie jest w stanie nawet samodzielnie myśleć.
- Mylisz się i to grubo! – wrzasnęłam i szarpnęłam się, jednak to nie pomogło.  Nacisk na moich żebrach powoli zaczynał pozbawiać mnie tchu.
- Chciałbym zobaczyć minę twojego brata, kiedy Dico będzie przybijał cię do ściany – teraz na mojej twarzy zamiast złości gościł strach.  Przypomniało mi się, jak Raab opowiadał  jak ten psychol kiedyś nadział kogoś na pal, a ten umierał tydzień, w dodatku cały czas maltretowany przez DiCamillo.  Zadrżałam.
- Ciesz się tą chwilą, bo niedługo reszta twojego życia będzie przepełniona bólem – przed oczami zaczęło robić mi się biało i kompletnie nie spodziewałam się tego, co potem nastąpiło.
A mianowicie Margera nagle oderwał się ode mnie i odleciał parę metrów, kończąc swój lot na murze.  To samo spotkało jego kumpli.  Kiedy wrócił mi wzrok rozejrzałam się i zobaczyłam nieznanego mi chłopaka, unoszącego ręce.  To musiała być telekineza, bo wampiry znów wzleciały i w momencie opuszczenia przez nieznajomego rąk uderzyły z impetem o beton.  Zanim chłopak zdążył powtórzyć manewr, potwory uciekły.  Chciałam mu jakoś podziękować za uratowanie nam życia, ale tak samo jak się pojawił, tak zniknął.
- Wiecie kto to był? – spytałam, kiedy doszłam jako tako do siebie.
- Nie, pierwszy raz na oczy kolesia widzę – odparł Raab, rozcierając nadgarstki.  – Bardziej mnie zastanawia czemu, do jasnej cholery, ten sukinsyn chciał nas zabić.  Jakby Novak mu nie wystarczał.
- Himself, idioto! – syknął Rake, wskazując na mnie.
- Jest okej – uśmiechnęłam się.  – Wracajmy lepiej do domu.  Następnym razem trzeba będzie dokonać zwiadu, zanim pójdziemy się tłuc.  Nie mam ochoty przeżywać tego znowu, zwłaszcza jeśli nasz tajemniczy Tuxedo Kamen się nie pojawi.


Byłabym wdzięczna wszystkim czytającym za wskazanie mi ewentualnych błędów w tekście, sama wszystkiego nie wyłapię, a korzystanie z usług bety nie wydaje mi się świetnym pomysłem (bo zdarzało się, że czytałam koszmarnie zbetowane teksty).  Liczę, że się podobało i zapraszam ponownie :D