wtorek, 17 marca 2015

Rozdział 2 - Let me go



Obudziłem się w zupełnie nieznanym mi miejscu.  Ściany pomalowane były na czarno, w oknie wisiały ciemne zasłony, lekko tylko rozchylone, żeby wpuszczały odrobinę światła do pomieszczenia.  Przez tę szparę zdołałem dojrzeć kraty.  No pięknie, wyglądało na to, że rzeczywiście zostałem porwany i w tym momencie znajduję się w rezydencji Bama Margery.  Cholera.  Sytuacja nie przedstawiała się wesoło, ale przynajmniej nadal żyłem, a to było najważniejsze.
Spróbowałem podnieść się z łóżka, żeby odsłonić okno i rozejrzeć się dokładniej, lecz zaraz padłem z powrotem, bo potwornie zakręciło mi się w głowie.  Odczekałem chwilę i spróbowałem znowu, tym razem z właściwym skutkiem.  Widok za oknem nie był mi znajomy, jakieś pole i drzewa w tle.  Przyjrzałem się więc kratom.  Pieprzone były zrobione z jakiegoś twardego i kompletnie nie do ruszenia materiału.  Szlag.
W momencie, w którym odwróciłem się, by zbadać drzwi, te otworzyły się i wszedł przez nie sprawca mojego nieszczęścia.
- Witaj, Brandon – odezwał się, delikatnie się uśmiechając.
- Nawet do mnie nie podchodź, Margera, bo pożałujesz – wysyczałem, patrząc na niego wrogo.
- Nie denerwuj się tak, mój drogi, złość piękności szkodzi – przegiął.  Napędzany wściekłością, podbiegłem i przygwoździłem go do ściany.
- Nie licz na to, szmaciarzu, że przeciągniesz mnie na swoją stronę – powiedziałem powoli, cedząc przez zęby każde słowo.  – Jeżeli sam się stąd nie wydostanę, to moja siostra mnie stąd wyciągnie, możesz być tego pewien.
Ledwo zdążyłem to powiedzieć, a znalazłem się znów na łóżku, tym razem jednak przytrzymywany za nadgarstki przez Bama.
- Nie bój się, Novak, nie porwałem cię po to, żeby zrobić z ciebie mojego sojusznika – wyszeptał mi prosto do ucha.  Jego ciepły, wbrew pozorom, oddech wywołał u mnie dziwne drżenie.  Nie, to nie był strach, coś jakby… Podniecenie?  Kurwa, niech ja tylko dorwę coś ostrego w swoje ręce, zapłaci mi za to.
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć jakie są twoje intencje, chcę tylko, żebyś mnie stąd dobrowolnie wypuścił, a może nic się nie stanie.
- Nigdy.  Zostaniesz tu na zawsze, zacznij się przygotowywać do wieczności – wybawienie przyszło zupełnie niespodziewanie.  Do pokoju wszedł brat Bama, Jess.  Chwała mu za to.
- Bam, zajmij się Dico, bo znowu maltretuje jakąś laskę – powiedział lekko znudzonym tonem.  – Szlag mnie zaraz jasny trafi, jak dalej będę słuchał tych krzyków.
Poirytowany Margera puścił mnie i, z niemałą złością, bez słowa opuścił pomieszczenie.
- Mam nadzieję, że z miesiąc wytrzymasz – powiedział Jess, opierając się o zamknięte drzwi.
- Niby czemu miesiąc? – spytałem, rozcierając nadgarstki.
- Bo twoja siostra raczej szybciej nie ogarnie kompanii.
- Czekaj, powtórz – zaciekawił mnie tym.
- Ostrzegłem ją, że sama z wilkołakami raczej nie podoła mojemu bratu i tym dwóm pojebańcom.  Wydaje mi się, że dotarło do niej, że musi zebrać kilka osób i zaplanować całą akcję.  Jest chyba na tyle obrotna, że wyrobi się w miesiąc, nie?
- Zaraz.  Mam rozumieć, że nie trzymasz z bratem?
- Ja nie trzymam z nikim.  Staram się być neutralny.  Po prostu dałem twojej siostrze dobrą radę, dalej musi sama myśleć.  Nie mam ochoty się w to mieszać.
- Czyli jednak przekazałeś jej moją wiadomość.  Szczerze powiedziawszy, nie liczyłem na to.  Zwłaszcza po tym, jak sam mnie uśpiłeś w tym magazynie.
- Zrobiłem to dlatego właśnie, żeby móc poinformować Ellie o twoich słowach.  Gdyby to któryś z chłopaków miał się tobą zająć, to byłoby zupełnie inaczej.
- Ale skoro jej przekazałeś wiadomość, to dlaczego ma zbierać ludzi i mnie ratować, skoro powiedziałem, że ma całą sprawę zostawić w spokoju?
- Skoro tak, to czemu straszyłeś Bama swoją siostrą?
Okej, faktycznie, chyba nieźle pogmatwałem sytuację.  Sam powoli przestawałem to ogarniać, mimo, że nie minęło wiele czasu.  Musiałem zostać sam i zastanowić się nad wszystkim.
- Dobra, Jess.  Wszystko się zdrowo pojebało.  Możesz zostawić mnie w spokoju?  I najlepiej trzymać też z dala ode mnie swojego brata, przynajmniej przez parę godzin.  Muszę pomyśleć.
- Spoko, zrobię co w mojej mocy – powiedział Jess i wyszedł z pokoju.  Niech to szlag, Ellie, nawet nie próbuj mnie ratować, dam sobie radę, do cholery.
 
Dwa dni później, na razie pogodzona z losem, musiałam zająć się zakupami.  Faceci, jak to zwykle bywa, woleli siedzieć przed telewizorem i napierdzielać w Fifę, niż wziąć się za prace domowe.  Szczerze powiedziawszy, też bym posiedziała i pograła na konsoli, ale nie jestem wampirem i żywię się normalnym jedzeniem, więc zaopatrzywszy się w odpowiednią ilość pieniędzy wyruszyłam do supermarketu.
Wbrew pozorom, wcale długo mi się nie zeszło, z czego byłam niesamowicie zadowolona.  Niestety, nie wszystko w życiu jest piękne i cudowne – moje ręce przypominały dłonie człowieka słonia.  Dwie wielkie plastikowe narośle wypełnione żarciem zwisały mi przy kolanach, ciągle się o nie obijając.  Waga zakupów mi nie przeszkadzała, gorzej z ich mobilnością.
Miałam jednak farta.  Po przejściu zaledwie paru metrów spotkałam kumpla chłopaków, Kerry’ego Getza.  Oprócz tego, że zajebisty z niego skater, to jeszcze porządny facet.  Kiedy mnie zobaczył, od razu podszedł z uśmiechem.
- Hej, Ellie – przywitał się, machając mi dłonią przed oczami.
- Cześć, Getz – odparłam, z ciężkim westchnieniem stawiając torby na ziemi.
- Słyszałem na mieście co się stało.  Cholera, znam Margerę tyle lat i nie wiedziałem, że aż taki z niego skurwysyn.  Musi ci być teraz ciężko.
- Owszem, nie jest lekko, ale staram się o tym ciągle nie myśleć, muszę się skupić bardziej na układaniu planu odbicia Brandona.  A tym akurat momencie muszę donieść to dziadostwo do domu i coś upichcić, bo znowu chłopaki będą zamawiać pizzę.
- Jak chcesz to mogę ci pomóc, szybciej będzie – zaproponował Kerry.  – Przy okazji spotkam się z tymi idiotami, dawno ich nie widziałem.
- To łap się za te trzy, o tu – wskazałam – i chodź.  Załapiesz się na obiad.
Widok trzech facetów dziko szamających spaghetti zrobił mi dzień.  Od samego patrzenia na nich było mi wesoło, a ich żarty wywoływały jeszcze większy uśmiech na mojej twarzy.  Z tego wszystkiego całkowicie zapomniałam o całej sprawie porwania.
Po skończonym obiedzie zadekowaliśmy się w salonie, każdy z butelką piwa.
- Jak tam w ogóle, Kerry, idzie budowa twojego skateparku? – spytałam, wciskając się głębiej w fotel.
- Już niedługo koniec.  Teraz tylko dopracowują szczegóły i zajmują się graffiti, dwa tygodnie i będzie wielkie otwarcie – odpowiedział, obracając w dłoniach butelkę.
- To dlatego tyle czasu się nie odzywałeś – powiedział Rake.  – Mam nadzieję, że to otwarcie będzie oficjalne, wiesz, jakaś impreza czy coś…
- Jasne, stary.  Mamy w planach z Glombem zorganizować wielkie party dla wszystkich, którzy przyjdą.  Browara będzie w bród i zaprosiliśmy jeszcze lokalną skate punkową kapelę, więc będzie naprawdę w dechę.
- Właśnie, a jak tam ci się z Timem układa?  Słyszałam, że podobno mieliście kryzys – odezwałam się po chwili.
- A kto ci to powiedział?  Nie przypominam sobie bynajmniej, żeby coś było między nami nie tak.  Ostatnio mieliśmy nawet rocznicę, była najlepsza, jaką mogłem sobie wyobrazić.
- Co robiliście? – spytałam z ciekawością.
- Nic specjalnego.
- To znaczy?
- Z samego rana zabrał mnie do największego i najbardziej zajebistego skateparku w Europie, a potem do kozackiego zamku gdzieś we Francji, zorganizował wspaniałą kolację, a dalej sobie dopowiedzcie, zboczeńcy.
Zaśmialiśmy się wszyscy.  W tym momencie już kompletnie nie myślałam o tym, co spotkało mojego brata.  Tak po prawdzie może nie powinnam o tym całkowicie zapominać, ale w tym momencie to chyba było najlepsze dla mojego zdrowia psychicznego.
- Getz, weź ty nas poinformuj, jak już będziesz ozdabiać ten swój skatepark, to złapiemy po puszeczce sprayu i podpiszemy się tam – powiedziałam i puściłam Kerry’emu oczko.  – Przecież nie może nas tam… - nie dokończyłam, bo usłyszałam dzwonek telefonu.  Lekko zaniepokojona odebrałam.  Po krótkiej chwili rozmowy rozłączyłam się i ciężko westchnęłam.
- Kuurwa, chłopaki, jakieś ogniki szaleją na przedmieściach, musimy ruszyć dupy w troki i się tam wybrać.
- Jeeny, czemu? – zajęczał Raab, przedłużając głoski.
- No nie mamy wyjścia.  Podobno trzy patałachy robią niezły burdel na osiedlu.  Getz, umiesz strzelać? – rzuciłam do osłupiałego faceta, podnosząc się z fotela.
- Chyba tak… - odpowiedział niepewnie.
- To w takim razie dajcie mu strzelbę i lecimy, bo nam tam armagedon zrobią.
Dziesięć minut później całą czwórką znaleźliśmy się na miejscu.  Faktycznie, trzy żywiołaki ognia popylały po ulicy, podpalając drzewa i strzelając do ludzi fireballami.  Nie wyglądało na to, że nas zauważyli.  Zanim jednak zdążyłam się odezwać, Getz już załatwił jednego, strzelając mu w plecy wodnym pociskiem.  Wtedy nas wyczaili.  Rozbiegliśmy się, próbując gdzieś się schować, niestety, Kerry’emu się nie udało – oberwał ognistą kulą prosto w klatkę piersiową, co definitywnie wyeliminowało go z dalszej walki.  Wkurzyłam się niesamowicie i wychyliłam się z ukrycia, żeby ustrzelić drugiego, jednak chybiłam.  Nasi wrogowie nie musieli się do nas zbliżać, żeby zrobić nam krzywdę.  Jeden z żywiołaków strumieniem lawy w kilka sekund stopił auto, za którym chował się Raab, a drugi, zanim udało mi się przeładować broń, a Rake’owi strzelić, odrzucił Himselfa płomiennym wirem kilka metrów dalej.
Nie mogłam na to patrzeć.   Po umieszczeniu pocisku w lufie szybko wyskoczyłam zza drzewa, przebiegłam kawałek, unikając lecących w moją stronę płomieni i unicestwiłam kolejnego przeciwnika.  W tym samym momencie straciłam Rake’a  i sama dostałam w ramię, lekko zdezorientowana wydarzeniami.
Teraz będąc już naprawdę wściekła, wyciągnęłam z plecaka naładowany miotacz wody.  Zdeterminowana, pomimo potwornego bólu w prawym ramieniu, wyszłam na spotkanie z potworem.  Stanęłam kilka metrów od niego, patrząc mu hardo w oczy.  Ten tylko wykrzywił się złośliwie i cisnął we mnie serią fireballi.  Udało mi się uniknąć wszystkich pocisków i zbliżyć do żywiołaka na tyle, że mogłam go potraktować z miotacza.  Połowa magazynka jednak napotkała powietrze, omijając ognika.  Na szczęście druga połowa trafiła prosto w jego plecy, co go trochę osłabiło.  Szybko dobyłam strzelby, lecz dosłownie chwilę przed naciśnięciem spustu lawa doszczętnie ją rozpuściła.
Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie.  Nie miałam już żadnej broni, oprócz kilku pocisków do strzelby, a przeciwnik nie zamierzał się poddawać i chyba się zregenerował.  Myśląc tylko o tym, by zabić sukinkota i uleczyć chłopaków, rzuciłam się na żywiołaka, ciskając w niego fiolkami z wodą.  Bezskutecznie.  Ani jeden pocisk nie sięgnął celu, a ja nagle zawisłam jakieś dwa metry nad ziemią, w dodatku duszona przez ognistą obręcz.
„Cholera”, pomyślałam.  „Nigdy nie sądziłam, że umrę w ten sposób.  Brandon, przepraszam”, z tą myślą powoli zaczęłam żegnać się z życiem, drugi raz w tym tygodniu.
I znowu śmierć nie zdążyła się ze mną przywitać, bo nacisk na moją szyję osłabł, a ja znalazłam się na ziemi.  Chwilę później głowa żywiołaka została dosłownie zmieciona przez silny strumień wody, a jego ciało zniknęło, zostawiając po sobie gorące powietrze.  Jak przez mgłę ujrzałam znowu tajemniczego chłopaka, który znów mnie uratował.  Z ledwością podniosłam się i chciałam się odezwać, ale chłopak nagle rozpłynął się.
Jedyne co mogłam w tej chwili zrobić, to zapakować chłopaków do auta i pojechać do domu, żeby wrzucić ich do wody i osłabić w ten sposób działanie ognia.


Dobra, więc wrzuciłam drugi rozdział :D
Pierdoliłam się z nim dużo czasu, bo mi się chronologicznie nic nie zgadzało i chyba nawet do końca tego dobrze nie poprawiłam;/
W każdym razie mam wielką nadzieję, że jednak wyszło okej i się podoba wszystkim, którzy to ewentualnie przeczytają :D