Obudziłem się w zupełnie nieznanym mi miejscu. Ściany pomalowane były na czarno, w oknie
wisiały ciemne zasłony, lekko tylko rozchylone, żeby wpuszczały odrobinę
światła do pomieszczenia. Przez tę
szparę zdołałem dojrzeć kraty. No
pięknie, wyglądało na to, że rzeczywiście zostałem porwany i w tym momencie
znajduję się w rezydencji Bama Margery.
Cholera. Sytuacja nie
przedstawiała się wesoło, ale przynajmniej nadal żyłem, a to było
najważniejsze.
Spróbowałem podnieść się z łóżka, żeby odsłonić okno i
rozejrzeć się dokładniej, lecz zaraz padłem z powrotem, bo potwornie zakręciło
mi się w głowie. Odczekałem chwilę i
spróbowałem znowu, tym razem z właściwym skutkiem. Widok za oknem nie był mi znajomy, jakieś
pole i drzewa w tle. Przyjrzałem się więc
kratom. Pieprzone były zrobione z
jakiegoś twardego i kompletnie nie do ruszenia materiału. Szlag.
W momencie, w którym odwróciłem się, by zbadać drzwi,
te otworzyły się i wszedł przez nie sprawca mojego nieszczęścia.
- Witaj, Brandon – odezwał się, delikatnie się
uśmiechając.
- Nawet do mnie nie podchodź, Margera, bo pożałujesz –
wysyczałem, patrząc na niego wrogo.
- Nie denerwuj się tak, mój drogi, złość piękności
szkodzi – przegiął. Napędzany
wściekłością, podbiegłem i przygwoździłem go do ściany.
- Nie licz na to, szmaciarzu, że przeciągniesz mnie na
swoją stronę – powiedziałem powoli, cedząc przez zęby każde słowo. – Jeżeli sam się stąd nie wydostanę, to moja
siostra mnie stąd wyciągnie, możesz być tego pewien.
Ledwo zdążyłem to powiedzieć, a znalazłem się znów na
łóżku, tym razem jednak przytrzymywany za nadgarstki przez Bama.
- Nie bój się, Novak, nie porwałem cię po to, żeby
zrobić z ciebie mojego sojusznika – wyszeptał mi prosto do ucha. Jego ciepły, wbrew pozorom, oddech wywołał u
mnie dziwne drżenie. Nie, to nie był
strach, coś jakby… Podniecenie? Kurwa,
niech ja tylko dorwę coś ostrego w swoje ręce, zapłaci mi za to.
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć jakie są twoje
intencje, chcę tylko, żebyś mnie stąd dobrowolnie wypuścił, a może nic się nie
stanie.
- Nigdy.
Zostaniesz tu na zawsze, zacznij się przygotowywać do wieczności –
wybawienie przyszło zupełnie niespodziewanie.
Do pokoju wszedł brat Bama, Jess.
Chwała mu za to.
- Bam, zajmij się Dico, bo znowu maltretuje jakąś
laskę – powiedział lekko znudzonym tonem.
– Szlag mnie zaraz jasny trafi, jak dalej będę słuchał tych krzyków.
Poirytowany Margera puścił mnie i, z niemałą złością,
bez słowa opuścił pomieszczenie.
- Mam nadzieję, że z miesiąc wytrzymasz – powiedział
Jess, opierając się o zamknięte drzwi.
- Niby czemu miesiąc? – spytałem, rozcierając
nadgarstki.
- Bo twoja siostra raczej szybciej nie ogarnie
kompanii.
- Czekaj, powtórz – zaciekawił mnie tym.
- Ostrzegłem ją, że sama z wilkołakami raczej nie
podoła mojemu bratu i tym dwóm pojebańcom.
Wydaje mi się, że dotarło do niej, że musi zebrać kilka osób i
zaplanować całą akcję. Jest chyba na
tyle obrotna, że wyrobi się w miesiąc, nie?
- Zaraz. Mam
rozumieć, że nie trzymasz z bratem?
- Ja nie trzymam z nikim. Staram się być neutralny. Po prostu dałem twojej siostrze dobrą radę,
dalej musi sama myśleć. Nie mam ochoty
się w to mieszać.
- Czyli jednak przekazałeś jej moją wiadomość. Szczerze powiedziawszy, nie liczyłem na
to. Zwłaszcza po tym, jak sam mnie
uśpiłeś w tym magazynie.
- Zrobiłem to dlatego właśnie, żeby móc poinformować
Ellie o twoich słowach. Gdyby to któryś
z chłopaków miał się tobą zająć, to byłoby zupełnie inaczej.
- Ale skoro jej przekazałeś wiadomość, to dlaczego ma
zbierać ludzi i mnie ratować, skoro powiedziałem, że ma całą sprawę zostawić w
spokoju?
- Skoro tak, to czemu straszyłeś Bama swoją siostrą?
Okej, faktycznie, chyba nieźle pogmatwałem
sytuację. Sam powoli przestawałem to
ogarniać, mimo, że nie minęło wiele czasu.
Musiałem zostać sam i zastanowić się nad wszystkim.
- Dobra, Jess.
Wszystko się zdrowo pojebało.
Możesz zostawić mnie w spokoju? I
najlepiej trzymać też z dala ode mnie swojego brata, przynajmniej przez parę
godzin. Muszę pomyśleć.
- Spoko, zrobię co w mojej mocy – powiedział Jess i
wyszedł z pokoju. Niech to szlag, Ellie,
nawet nie próbuj mnie ratować, dam sobie radę, do cholery.
Dwa dni później, na razie pogodzona z losem, musiałam
zająć się zakupami. Faceci, jak to
zwykle bywa, woleli siedzieć przed telewizorem i napierdzielać w Fifę, niż
wziąć się za prace domowe. Szczerze
powiedziawszy, też bym posiedziała i pograła na konsoli, ale nie jestem
wampirem i żywię się normalnym jedzeniem, więc zaopatrzywszy się w odpowiednią
ilość pieniędzy wyruszyłam do supermarketu.
Wbrew pozorom, wcale długo mi się nie zeszło, z czego
byłam niesamowicie zadowolona. Niestety,
nie wszystko w życiu jest piękne i cudowne – moje ręce przypominały dłonie
człowieka słonia. Dwie wielkie
plastikowe narośle wypełnione żarciem zwisały mi przy kolanach, ciągle się o
nie obijając. Waga zakupów mi nie
przeszkadzała, gorzej z ich mobilnością.
Miałam jednak farta.
Po przejściu zaledwie paru metrów spotkałam kumpla chłopaków, Kerry’ego
Getza. Oprócz tego, że zajebisty z niego
skater, to jeszcze porządny facet. Kiedy
mnie zobaczył, od razu podszedł z uśmiechem.
- Hej, Ellie – przywitał się, machając mi dłonią przed
oczami.
- Cześć, Getz – odparłam, z ciężkim westchnieniem
stawiając torby na ziemi.
- Słyszałem na mieście co się stało. Cholera, znam Margerę tyle lat i nie
wiedziałem, że aż taki z niego skurwysyn.
Musi ci być teraz ciężko.
- Owszem, nie jest lekko, ale staram się o tym ciągle
nie myśleć, muszę się skupić bardziej na układaniu planu odbicia Brandona. A tym akurat momencie muszę donieść to
dziadostwo do domu i coś upichcić, bo znowu chłopaki będą zamawiać pizzę.
- Jak chcesz to mogę ci pomóc, szybciej będzie –
zaproponował Kerry. – Przy okazji
spotkam się z tymi idiotami, dawno ich nie widziałem.
- To łap się za te trzy, o tu – wskazałam – i
chodź. Załapiesz się na obiad.
Widok trzech facetów dziko szamających spaghetti
zrobił mi dzień. Od samego patrzenia na
nich było mi wesoło, a ich żarty wywoływały jeszcze większy uśmiech na mojej
twarzy. Z tego wszystkiego całkowicie
zapomniałam o całej sprawie porwania.
Po skończonym obiedzie zadekowaliśmy się w salonie,
każdy z butelką piwa.
- Jak tam w ogóle, Kerry, idzie budowa twojego
skateparku? – spytałam, wciskając się głębiej w fotel.
- Już niedługo koniec.
Teraz tylko dopracowują szczegóły i zajmują się graffiti, dwa tygodnie i
będzie wielkie otwarcie – odpowiedział, obracając w dłoniach butelkę.
- To dlatego tyle czasu się nie odzywałeś – powiedział
Rake. – Mam nadzieję, że to otwarcie
będzie oficjalne, wiesz, jakaś impreza czy coś…
- Jasne, stary.
Mamy w planach z Glombem zorganizować wielkie party dla wszystkich,
którzy przyjdą. Browara będzie w bród i
zaprosiliśmy jeszcze lokalną skate punkową kapelę, więc będzie naprawdę w
dechę.
- Właśnie, a jak tam ci się z Timem układa? Słyszałam, że podobno mieliście kryzys –
odezwałam się po chwili.
- A kto ci to powiedział? Nie przypominam sobie bynajmniej, żeby coś
było między nami nie tak. Ostatnio
mieliśmy nawet rocznicę, była najlepsza, jaką mogłem sobie wyobrazić.
- Co robiliście? – spytałam z ciekawością.
- Nic specjalnego.
- To znaczy?
- Z samego rana zabrał mnie do największego i
najbardziej zajebistego skateparku w Europie, a potem do kozackiego zamku
gdzieś we Francji, zorganizował wspaniałą kolację, a dalej sobie dopowiedzcie,
zboczeńcy.
Zaśmialiśmy się wszyscy. W tym momencie już kompletnie nie myślałam o
tym, co spotkało mojego brata. Tak po
prawdzie może nie powinnam o tym całkowicie zapominać, ale w tym momencie to
chyba było najlepsze dla mojego zdrowia psychicznego.
- Getz, weź ty nas poinformuj, jak już będziesz
ozdabiać ten swój skatepark, to złapiemy po puszeczce sprayu i podpiszemy się
tam – powiedziałam i puściłam Kerry’emu oczko.
– Przecież nie może nas tam… - nie dokończyłam, bo usłyszałam dzwonek
telefonu. Lekko zaniepokojona odebrałam. Po krótkiej chwili rozmowy rozłączyłam się i
ciężko westchnęłam.
- Kuurwa, chłopaki, jakieś ogniki szaleją na
przedmieściach, musimy ruszyć dupy w troki i się tam wybrać.
- Jeeny, czemu? – zajęczał Raab, przedłużając głoski.
- No nie mamy wyjścia.
Podobno trzy patałachy robią niezły burdel na osiedlu. Getz, umiesz strzelać? – rzuciłam do
osłupiałego faceta, podnosząc się z fotela.
- Chyba tak… - odpowiedział niepewnie.
- To w takim razie dajcie mu strzelbę i lecimy, bo nam
tam armagedon zrobią.
Dziesięć minut później całą czwórką znaleźliśmy się na
miejscu. Faktycznie, trzy żywiołaki
ognia popylały po ulicy, podpalając drzewa i strzelając do ludzi
fireballami. Nie wyglądało na to, że nas
zauważyli. Zanim jednak zdążyłam się
odezwać, Getz już załatwił jednego, strzelając mu w plecy wodnym
pociskiem. Wtedy nas wyczaili. Rozbiegliśmy się, próbując gdzieś się
schować, niestety, Kerry’emu się nie udało – oberwał ognistą kulą prosto w
klatkę piersiową, co definitywnie wyeliminowało go z dalszej walki. Wkurzyłam się niesamowicie i wychyliłam się z
ukrycia, żeby ustrzelić drugiego, jednak chybiłam. Nasi wrogowie nie musieli się do nas zbliżać,
żeby zrobić nam krzywdę. Jeden z
żywiołaków strumieniem lawy w kilka sekund stopił auto, za którym chował się
Raab, a drugi, zanim udało mi się przeładować broń, a Rake’owi strzelić,
odrzucił Himselfa płomiennym wirem kilka metrów dalej.
Nie mogłam na to patrzeć. Po umieszczeniu pocisku w lufie szybko
wyskoczyłam zza drzewa, przebiegłam kawałek, unikając lecących w moją stronę
płomieni i unicestwiłam kolejnego przeciwnika.
W tym samym momencie straciłam Rake’a
i sama dostałam w ramię, lekko zdezorientowana wydarzeniami.
Teraz będąc już naprawdę wściekła, wyciągnęłam z
plecaka naładowany miotacz wody. Zdeterminowana,
pomimo potwornego bólu w prawym ramieniu, wyszłam na spotkanie z potworem. Stanęłam kilka metrów od niego, patrząc mu
hardo w oczy. Ten tylko wykrzywił się
złośliwie i cisnął we mnie serią fireballi.
Udało mi się uniknąć wszystkich pocisków i zbliżyć do żywiołaka na tyle,
że mogłam go potraktować z miotacza.
Połowa magazynka jednak napotkała powietrze, omijając ognika. Na szczęście druga połowa trafiła prosto w
jego plecy, co go trochę osłabiło.
Szybko dobyłam strzelby, lecz dosłownie chwilę przed naciśnięciem spustu
lawa doszczętnie ją rozpuściła.
Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie. Nie miałam już żadnej broni, oprócz kilku
pocisków do strzelby, a przeciwnik nie zamierzał się poddawać i chyba się
zregenerował. Myśląc tylko o tym, by
zabić sukinkota i uleczyć chłopaków, rzuciłam się na żywiołaka, ciskając w
niego fiolkami z wodą.
Bezskutecznie. Ani jeden pocisk
nie sięgnął celu, a ja nagle zawisłam jakieś dwa metry nad ziemią, w dodatku
duszona przez ognistą obręcz.
„Cholera”, pomyślałam.
„Nigdy nie sądziłam, że umrę w ten sposób. Brandon, przepraszam”, z tą myślą powoli
zaczęłam żegnać się z życiem, drugi raz w tym tygodniu.
I znowu śmierć nie zdążyła się ze mną przywitać, bo
nacisk na moją szyję osłabł, a ja znalazłam się na ziemi. Chwilę później głowa żywiołaka została
dosłownie zmieciona przez silny strumień wody, a jego ciało zniknęło,
zostawiając po sobie gorące powietrze.
Jak przez mgłę ujrzałam znowu tajemniczego chłopaka, który znów mnie
uratował. Z ledwością podniosłam się i
chciałam się odezwać, ale chłopak nagle rozpłynął się.
Jedyne co mogłam w tej chwili zrobić, to zapakować
chłopaków do auta i pojechać do domu, żeby wrzucić ich do wody i osłabić w ten
sposób działanie ognia.
Dobra, więc wrzuciłam drugi rozdział :D
Pierdoliłam się z nim dużo czasu, bo mi się chronologicznie nic nie zgadzało i chyba nawet do końca tego dobrze nie poprawiłam;/
W każdym razie mam wielką nadzieję, że jednak wyszło okej i się podoba wszystkim, którzy to ewentualnie przeczytają :D
Pierdoliłam się z nim dużo czasu, bo mi się chronologicznie nic nie zgadzało i chyba nawet do końca tego dobrze nie poprawiłam;/
W każdym razie mam wielką nadzieję, że jednak wyszło okej i się podoba wszystkim, którzy to ewentualnie przeczytają :D